Wyprawę do Szwecji traktowałem przede wszystkich w kategoriach rywalizacji sportowej, raczej dystansując się od strony rozrywkowo-integracyjnej, dlatego z chęcią podzielę się swoimi wrażeniami i przemyśleniami dotyczącymi gier, zwłaszcza swoich oraz kolegów z ekipy, a po trochu także ogólnie o turniejach w gomoku.
Zaczynając chronologicznie, najpierw mieliśmy turniej kwalifikacyjny, a w nim tylko 7 rund, więc od początku było wiadomo że o dostaniu się do finału zadecydować mogą nie tylko punkty ale i wysokości bucholtza. Tak też się stało, 7-my Gacul odpadł mając tyle samo punktów co zawodnicy będący tuż przed nim. Przy tak niewielkiej ilości rund istotne znaczenie miało również parowanie, a tu w czasie turnieju kwalifikacyjnego ja i Zukole mieliśmy najwięcej powodów do narzekania na niekorzystne działanie systemu szwajcarskiego. W efekcie skończyłem ten turniej na 8-ym miejscu zostając na pocieszenie z najwyższym bucholtzem, a Zukole uzyskał 0,5 punktu więcej co pozwoliło mu awansować i poszaleć w finale.
Jeśli jednak chodzi o gry to kwalifikacje zaczęły się dla mnie bardzo dobrze. Pierwszego dnia zdołałem bez większych problemów pokonać Gacula efektownym vcf-em a następnie ograłem Angsta, który dość dziwnie zagrał po swoim openie i kiedy postawiłem kluczowy ruch w ataku długo szukał obrony ale już nic nie dało się tam zrobić.
Następnego dnia w 3 rundzie trafiłem na Bano i graliśmy nielubiany przeze mnie wariant mojego otwarcia, co zaowocowało tym, że zostałem szybko sprowadzony do defensywy. Kiedy wybroniłem pierwszy atak, sprawiający wrażenie nie do wybronienia, moja sytuacja poprawiła się jedynie z fatalnej na bardzo złą i jakieś 20 ruchów później straciłem szanse na ugranie choćby 0,5 punktu. Następna gra z Bjornem Lindem okazała się bardzo nietypowa: wygrałem mając 100%-ową porażkę. Po otrzymaniu od przeciwnika znanego, krótkiego schematu zdecydowałem się wziąć białe i zagrać wariant po którym czarne mają sw, z dwóch powodów: 1) obawiałem się że po wybraniu czarnych rywal mi zagra to wyjście, a ja owego sw nie pamiętałem 2) dawno już nie widziałem by ktoś tak grał to wyjście, liczyłem że nie będzie go znał albo chociaż pamiętał. Przeliczyłem się i szybko doszło do sytuacji w której nie miałem obrony, dlatego zdecydowałem się na ostatnią deskę ratunku: zamarkowałem że oddaję pole i pozwalam przeciwnikowi na układanie trójek po których wygra. On dał się złapać w pułapkę, układał trójki ale stracił vcf-a a jednocześnie sprezentował mi zwycięską kontrę. Drugi dzień kończyłem rywalizacją z Adifkiem. Po otrzymaniu dostawki toczyła się bardzo wyrównana gra, może nawet wychodziłem do lepszej sytuacji, aż do 39 ruchu, który dałem zupełnie bez sensu, po czym natychmiast straciłem kontrolę nad grą i wynik był już przesądzony.
Ostatniego dnia turnieju kwalifikacyjnego nie wspominam najlepiej. Wiedziałem, że o szansach na finał przesądzi 6 runda. Trafiłem w niej na Peroxida, czyli teoretycznie zawodnika z którym miałem duże szanse sobie poradzić, jednak o wyniku zadecydował fakt, że to on rozpoczynał. Dostałem schemat do którego w żaden sposób nie potrafiłem znaleźć wyrównanej dostawki. Po tej porażce szanse na awans miałem iluzoryczne, wygrana z Victorią Rachitskayą nic mi już nie pomogła.
Podsumowując kwalifikacje muszę przyznać, że znakomitą formę zaprezentował Bano, który przebrnął przez nie bez porażki. Największym zaskoczeniem okazał się występ villema Mesili, nieznanego nam wcześniej Estończyka, który jako ostatni załapał się do grona finalistów. Z tych, którzy byli brani pod uwagę jako jedni z poważniejszych kandydatów do TOP 6, najbardziej rozczarowali Gelo oraz Nikolay, plasując się poza pierwszą "10".
Pozwolę sobie przejść teraz do wrażeń na temat turnieju A. Finał w gomoku śledziłem dość uważnie ale mimo to ograniczę się do uwag ogólnych, bez komentowania kolejnych gier. Największym pozytywem dla mnie były oczywiście wyniki Polaków; miejsca 2, 3, 5 i 7 to bezsprzeczny sukces. Natomiast najbardziej rozczarował styl który mogliśmy oglądać wielokrotnie. Parametry czasowe (135 minut na gracza + 30 sekund za ruch) mogły wskazywać, że w tym turnieju zobaczymy piękne, wyrównane gry pełne ciekawych, przemyślanych zagrań. Tymczasem dominowały schematy i wykute na pamięć układy. Rozumiem, że każdy chciał walczyć w pierwszym rzędzie o punkty, czyli o jak najwyższe miejsce, dlatego gracze często woleli zaskakiwać przeciwników rozrzutkami zamiast ryzykować prostsze otwarcia. Tym niemniej ujawniła się w ten sposób słabość gomoku jako gry, a także niedoskonałość odmiany swap2 jako tej, która miała niwelować przewagę znajomości schematów. Pomimo bardzo długiego czasu gry dostawki często niewiele pomagały, najbardziej ewidentnym przykładem służy tu partia Adifka z Bano, w której Adifek ponad godzinę myślał nad ustawieniem dodatkowych kamieni, a gdy już to uczynił, przegrał w paru ruchach. Mój wniosek jest prosty: potrzebujemy swap3.
Nie odbiegając jednak od tematu, pomimo że końcowe wyniki finału Mistrzostw w gomoku nie szokują, to nie zabrakło niespodzianek. Przyzwoity wynik osiągnął Lind, Mesila zdołał ograć Gergo, Kedlub wygrał z Peroxidem pomimo olbrzymiej przewagi rywala. Do kroniki świata gomoku powinna przejść tzw. "taktyka książkowa" zaprezentowana przez Zukole Nasz brązowy medalista dekoncentrował przeciwników ostentacyjnym czytaniem książek w trakcie partii, co okazało się całkiem skuteczną strategią, gdyż zdołał urwać nawet pół punktu samemu Attili.
W tym samym czasie trwał turniej renju B. Wskutek drobnego zamieszania ja i Gacul nie zapisaliśmy się do niego, czego później długo nie mogliśmy odżałować, a jedynym reprezentantem naszego kraju w tym turnieju był Angst, osiągając zresztą całkiem dobry wynik 4,5 punktu na 9 rund. Ponieważ turnieje renju, zarówno A jak i B, śledziłem bardzo pobieżnie, ograniczając się najczęściej do obserwowania zmian w tabelach, odpuszczę sobie ich relacjonowanie. Dlatego przejdę do tego, co się działo w turnieju gomoku B.
Gomoku B niestety rozczarowało frekwencją. O ile zdarzały się tam niezłe gry a nawet odrobina emocji związanych z wynikami (np w pewnym momencie prowadziło 5 osób ex equo mających rezultat 4-2) to jednak dało się odczuć, że jest to tylko turniej pocieszenia i niektórym graczom trudno było się zmotywować do gry na 100%. Nie zabrakło koncentracji w mojej pierwszej grze: znów trafiłem na Gacula, z którym wygrałem po długiej i ciężkiej przeprawie. Nie dostawiałem sw2 do jego otwarcia typu pro ryzykując czarne ale jakimś cudem zdołałem po 20-kilku ruchach zniwelować przewagę białych i wyprowadzić skutecznie długi atak. Następnie dostałem Angsta, niestety tym razem z mojego otwarcia, co skończyło się dla mnie fatalnie - zagrałem swoją najgorszą partię od wielu turniejów (i jedną z najkrótszych). Jakby tego było mało w 3-ej rundzie dałem się ograć Prudzie. Otrzymałem ten sam open który rzucił mi Lind w kwalifikacjach, wziąłem czarne i grałem do schematu, zdawało mi się że nawet nieźle choć to rywal miałem przewagę. Nie potrafił jednak jej wykorzystać i doszło niemal do równowagi, gdy nagle popełniłem fatalny błąd po którym szybko przegrałem. Pozbierałem się dopiero w czwartej grze, z Tommym Maltellem. Wbrew pozorom nie było tak łatwo, ale uwierzyłem w siebie po odnalezieniu ładnego wina.
Kolejny dzień okazał się dla mnie wyjątkowo dobry. Same wygrane: z Linem, Gelem oraz Balabhaiem. W pierwszej grze jedno poszedł jeden z ulubionych wariantów mojego głównego otwarcia, dlatego wystarczyło kilkanaście ruchów. W kolejnej z Gelem dostałem pro którego nie umiałem, ale znów zaryzykowałem wybierając białe. Przeciwnik był wyraźnie zmęczony, przysypiał w trakcie gry i w pewnym momencie dał zbyt ryzykowną, ofensywną obronę, co pozwoliło mi wyprowadzić zwycięską kontrę. Ostatnia partia tego dnia okazała się najtrudniejsza, rywal stawiał mocne bloki i grał bardzo ostrożnie, ryzykowałem jednak szukanie rozciągniętego ataku i w końcu się udało.
Po tym dniu sytuacja była nadal otwarta, mogłem wygrać turniej B, jednak swoją szansę zaprzepaściłem w następnej rundzie, przegrywając po wyjątkowo brzydkiej, skrajnie blokerskiej partii z Marią Pesterevą (żałowałem później, że nie dałem rozrzutki). Na koniec dostałem Denima, wiedziałem że open który mi rzuci gra w sposób nietypowy (ograł mnie już tym w blitzu), dlatego wybrałem znany i często stosowany w tym przypadku wariant z dodatkowymi kamieniami. Pozwoliło mi to na wyrównaną sytuację, dlatego od początku grałem ofensywnie i pewnie wygrałem. Miejsce na podium w takim turnieju to żaden wyczyn, aczkolwiek podsumowując swój występ jestem zadowolony z części gier, w których zdołałem pokazać wyższe umiejętności niż te, o jakie sam bym siebie posądzał Żałuję tylko, że nie potrafiłem się skoncentrować tak dobrze przez cały turniej oraz że zanotowałem pewne straty na znajomości otwarć (swojego jak i rywali).
Przechodząc do wrażeń nie dotyczących bezpośrednio rywalizacji turniejowej warto wspomnieć o warunkach w jakich spędziliśmy ten czas. Łóżka w klasach pozwoliły spać w miarę wygodnie, pomimo że czasami wypadały z nich deski (z naszej siódemki chyba tylko moje dotrwało do samego końca bez szwanku). Codziennie korzystaliśmy z pryszniców, nieprzedzielonych dlatego preferowaliśmy indywidualne wycieczki zamiast grupowych. Jeśli chodzi o jedzenie, na dole popołudniami czekały lunche z cateringu. Wykupiliśmy jednak kupony tylko na pierwsze 3-4 dni. Ja na to jedzenie nie narzekałem, choć Utratos twierdził że serwują tam "jakiś beton" Później pozostały nam pizze i kekaby u Turka oraz liczenie na własne zasoby, co okazało się słusznym wyborem patrząc na horrendalne ceny (na ogół 2-3 razy wyższe) w szwedzkich sklepach - zaopatrywaliśmy się w nich najczęściej w napoje oraz vetekakę, popularne tam pieczywo. Robiliśmy też zupki błyskawiczne, choć nie zawsze to się udawało przez problemy ze znikającym czajnikiem - ten trafiał do Rosjanek i trzeba było szukać kogoś odważnego do jego odzyskania
Poza tym nie brakowało nam ruchu, do dyspozycji mieliśmy stoły do tenisa i boisko do koszykówki, sam mając więcej wolnego czasu mogłem sobie też pozwolić na bieganie wokół miasteczka oraz 2 długie wycieczki do centrum Jongkoping. W przeciwieństwie do wielu poprzednich turniejów wieczorami nikt nie wybierał się na miasto, gdzie nic specjalnego się nie działo, dlatego integrowaliśmy się głównie w szkolnej kuchni (wspomniane granie w Mafię). Zabawnych sytuacji, prowokujących do śmiechu było całe mnóstwo, wymieniłbym między innymi słynne opowiadanie dowcipów ("przychodzi..."), "scenę filmową" Gacula wchodzącego i pytającego "Maestro, can I take it?" (która o mały włos a doczekałaby się nawet wersji niemieckojęzycznej, jednak aktor pokłócił się z reżyserem o szczegóły lingwistyczne ), polowanie na szerszenie, osy i ćmy czy nocne przygody z mówieniem przez sen, rzucaniem butelek i znikaniem niektórych przedmiotów.
Podsumowując za nami ciekawy i pełen emocji wyjazd, który może zachęcić także innych do udziału w podobnych rozgrywkach w przyszłości.